2 marca 2009

sztuka kamienna


Mam wrażenie, że tysiąc lat uczyłem się rzucać kamieniem do wody. Był przy mnie nauczyciel. Cierpliwy i spokojny. Zupełnie tak, jakby każde moje identyczne niepowodzenie było jakimś postępem - podchodził do mnie z ciepłym uśmiechem i kubkiem gorącej herbaty. Prowadziliśmy dialog. Dialog kamienia z wodą.

Pewnego razu opanowałem właściwe rozbudzanie wody. Ucieszony pobiegłem do mojego nauczyciela, ale nigdzie go nie było. Nawet śladu. Widziałem przez mgłę i zgubiłem kilka razy drogę do domu. Nie towarzyszyła mi smutna muzyka, natura przestała wydawać przypadkowe dźwięki świadczące o istnieniu.

Wróciłem nad wodę i wyrzuciłem wszystkie znalezione w drodze kamienie. Żaden nie rozbudził wody, po prostu znikały. Na wysokości tafli, zdawać by się mogło, że im bardziej byłem zmęczony - tym wcześniej traciłem z oczu widok kamieni. I były coraz cięższe, z roku na rok nabierały ciężaru wspomnień po nauczycielu, nabierały ciężaru wątpliwości. Że nauczyciel kiedykolwiek istniał? Że moje zadanie zostało wymyślone przeze mnie i wszystko robiłem tylko dla siebie?

Wiosny zamieniały się miejscami z zimami. Chłód był naczyniem z wrzątkiem. Próbowałem wetknąć w kamień trochę wody. Aż w końcu wszystko zastygło. Miałem kolejne wrażenie. Wrażenie przylegania do ściany, jakby moje ciało było kawałkiem papieru. Matowy i szorstki. Biały i czarny. Taki sam i inny. Taki sam inaczej.

Jakiś mężczyzna wpatrywał się bardzo długo w moje oczy. Głaskał zranionego kota mówiąc, że to zły sen. Obudziłem się kilka metrów wyżej. Podróż na Tiricz Mir jest bardzo niebezpieczna. Czuję jednak wewnętrzny spokój, bo dziś nauczyłem się poić kamienie wodą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz