7 czerwca 2009

strzęp rakiety spadł na syberyjską wioskę


***

Arszenik

Późno. Wracam jako fizyk. Zebrałem rybie łuski. Na dzień dzisiejszy. Łuski ściągam z ludzi. Zwisają z uszu, czasami jedna czy dwie. Na oku. Mam kilka podzielonych teorii. W drodze skojarzyłem dzieciństwo. Ze słowem tornister. Elementarz, purchawka, dmuchawiec. Alejami, do pralni pamiątek. Pralni rzeczy białych. Młodości z bąbelkami. Pamiętam doskonale. Tu tańczyłem wśród figur wosku. Tam ktoś potwierdził moje życie. Później podszedł do okna. I zniknął. Tak po prostu. Poczułem migdały, nabrałem wielkiej ochoty na kawę. Z przyprawą korzenną. Czy herbatę. Taką bez cukru, granulowaną. Ach, te wybory, opcje. Nazywania, mazania.


***






Twój Dostojewski

Uciekłaś z domu. Spódnica do kolan, w błocie. Mówiłem na twój widok. Mówiłem kotlecik sojowy. Albo brytfanka. Ty mówiłaś. Wariat, idiota. Dostojewski. Biegałaś przy tym. Za kolorem. Żebym zrobił te zdjęcia. Tak. Czytam z wysokiej pamięci. Czytam kuchnię polską, czytam włosy. Do snu. Cicho śpiewam. Ty wyprałaś spódnicę. Teraz rachunki zrobisz. Prognozy. Pierwszy raz od bardzo dawna. Słowo poczucie spotkało się u mnie ze słowem winy. Gdy skończyłaś te obliczenia. Dostałem wielki kawał. Twojego ciasta i tą moją brzytwą. Zeskrobałem lukier. Zaczęło się. Wracanie do siebie. Musisz teraz wynająć. Wszystko. Wszystkich. Od nowa. Człowiek jest jak dom. Trzyma w sobie obce ciepło. Ty wołasz bardzo późno. Nie możesz żyć przeszłością. Musisz wejść do maszyny, przenieść się w przyszłość. Bezpieczną i spokojną. Twój Dostojewski nie żyje. Twój Dostojewski żyje. Wreszcie wołasz moje imię. Przestraszona. Odgłosem otwierających się drzwi. Moje imię kończy się. Literami, godzinami. Godzina to pies umierający z głodu. Nie może już biegać. Tak mówię do siebie. Dociskam farbę do tynków. Ten obraz. Tam, daleko. Obraz rozpalonych fabryk. Naprawiają ludzi. Takich jak ja. Może wymienię rozum, ręce. Na silniejsze, wytrzymałe. Na czas.





***


Benz

Na targu. Stare maszyny do pisania. Mówią weź mnie. Francuski rower, rdza ramy, rdza świtu. Noże rzeźnika. Ten ze wschodu. Znowu wciska ludziom marzenia, popatrz tylko. Co tu zostało. Idę w dół, dalej Starą Miłosną. Starszą. W dłoni trzymam mlecz. Na języku mam kwaśny smak. Cytryny. Jest i morderca wolnego czasu. Ten miły staruszek prowadzi na łańcuchu pumę. Oczy od Kanady po Patagonię. Tymi pazurami może przerwać film. I udaje się. Następnego dnia budzę się jako Gregory Corso. Z rakiem prostaty. Siedemdziesiąty raz obchodzę ten sam moment. Dobrze wiem, latarki nocy spadną do mojej wieczornej miski. Ryż będzie wolno wchłaniał wodę. Na duszę powiem Janis Joplin. Na duszę powiem Jezus. Zaśpiewa mi kawałek o Mercedesie. Mercedes zawiezie mnie na targ. Stara maszyna. Weź mnie. Jezus. Weź.


***

2 komentarze: