24 lipca 2011

Ostatni sen o śpiewającej rybie



Bruce Cawdrom spotyka Beckie Foon. Co powstało w wyniku schadzki człowieka od instrumentów perkusyjnych z Godspeed You! Black Emperor oraz wiolonczelistki Thee Silver Mt. Zion? Muzyczne dziecię nazwano Esmerine, a eksperymenty z udziałem perkusji, wiolonczeli i marimby romansującego z post-rockiem duetu trudno jednoznacznie sklasyfikować.

Gdy z minimalizmu muzyki kameralnej sięgali po klasykę na wydanej sześć lat temu „Aurorze” zdawało się, że forma zaczyna się twórcom wymykać spod kontroli. Na krążku Bruce i Beckie przez blisko godzinę lekcyjną wykładali post-rockowcom jak przerwać atak klonów tego gatunku, jakościowo zostawiając w tyle wyjściowy projekt GY! BE.
Zasłuchanych w muzyce Esmerine porządnie wyposzczono, bo na kolejny album przyszło im czekać sześć lat. Na pociechę dwa razy więcej talentu w składzie, zasilonym przez harfistkę Sarah Page oraz Andrew Barra – perkusistę z indierockującego Land of Talk i znanego ze współpracy z Lhasą de Selą.

„La Lechuza”, czyli nowy gatunkowy melanż od Esmerine łączyć należy ściśle właśnie z postacią Lhasy, zmarłej w czasie nagrywania albumu przyjaciółki składu Esmerine.
Zaczyna się ciepło, w „A Dog River”, wodzeni na pokuszenie melodią wygrywaną na afrykańskiej marimbie doczekujemy szalonych skrzypiec, nastrojowej wiolonczeli i zaskakujących dźwięków rogu wieńczących kawałek. Już w tym momencie muzyka zaczyna się owijać wokół ucha i nie sposób wyrwać się z transu aż do pierwszej linii wokalnej („Last Waltz”), gdzie w grę wchodzi również harfa. Przykłady innych zabiegów hipnotyzujących znajdziemy w kawałku „Trampoline” i „Little Streams Make Big Rivers” – tu perkusyjnych uniesień doświadczają Cawdrom i Barr. Ucztę wieńczy mroczny „Fish on Land”, w czasie którego podziwiać można wokalny talent Lhasy i tekst o „śnie z ostatniej nocy, w którym ryba na lądzie próbuje złapać oddech, ale stać ją tylko na śmiech i śpiewanie tej piosenki”.

„La Lechuza” to album po ostatnią nutę wypełniony smutkiem, żałobą po utracie przyjaciółki i wielkiej artystki oraz złością wziętą z niemocy. Jednocześnie to doskonała recepta na postrockową powtarzalność i furtka do melancholijnego nastroju.
Esmerine kolejny raz twórczo inspiruje, umuzyczniając depresję – jestem im to w stanie wybaczyć jedynie na koncercie.

Esmerine – „La Lechuza” (2011)
(do przesłuchania/kupienia m.in. na stronie wydawnictwa Constellation Records)

__________________________________
Po więcej recenzji zapraszam na Coolturka.com.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz